Łukasz Orbitowski - Rzeczy utracone. Notatki człowieka posttowarzyskiego - recenzja na portalu RzeczGustu

Tę książkę należy czytać nieśpiesznie. Niejako przy okazji. Gdzieś pomiędzy poranną kawą, a wyjściem z domu jest te magiczne pięć minut, w czasie których niby nic się zrobić nie zdąży, a można zrobić wszystko. I to jest taki moment, by przeczytać jeden, góra dwa wpisy z Rzeczy utraconych. Nie więcej.

o najnowszej książce Łukasza Orbitowskiego pisze kilka słów dla portalu RzeczGustu.
Zapraszam!



Tę książkę należy czytać nieśpiesznie. Niejako przy okazji. Gdzieś pomiędzy poranną kawą, a wyjściem z domu jest te magiczne pięć minut, w czasie których niby nic się zrobić nie zdąży, a można zrobić wszystko. I to jest taki moment, by przeczytać jeden, góra dwa wpisy z Rzeczy utraconych. Nie więcej. I - co ważne - nie uwłacza to w niczym tej pozycji, gdzie i kiedy ją będziemy czytać. Po prostu to nie jest książka, która powinno się pochłonąć ciągiem, w dwa dni, czytając ciurkiem ukryte w niej słowa, rodzajowe scenki, obrazki z przeszłości. Na tę książkę trzeba mieć czas. Tak po te pięć minut dziennie chociaż - to wystarczy. (I nie mówcie potem, że nie macie czasu na czytanie). Jednocześnie z jej lekturą nie można się spieszyć, bo to, co w niej znajdziecie, nie tyle pośpiechu nie wymaga, co się przed nim wręcz wzbrania.
Orbitowski pisze - jak wskazuje sam tytuł - o rzeczach utraconych. O minionych czasach, o miejscach, które pozostały w przeszłości. A że jest to autor, którego nawet listę zakupów czytałoby się, jak przednią poezję, tak i tu mówienie o rzeczach prozaicznych wychodzi mu znakomicie. Owszem, jest tu i pisanie o rzeczach podniosłych - bo takie przemyślenia tożsame są z przemijaniem, a o tym po trochu jest ta książka. Ale nie o uciekaniu od przemijania, nie o celebrowaniu go. Ot, po prostu, to taka swoista, w wydaniu Orbita, akceptacja przemijania, które dotyka nas w każdej chwili, na co dzień.
Sam autor wspomina we wstępie, że nie jest to książka smutna, aczkolwiek zdarza się jej taką bywać. Cóż, wg mnie zdarza się jej być smutną nad wyraz często, ale jest to ten rodzaj smutku, który sprawia, że sam chciałbym się tak smucić. To smutek przepełniony nostalgią, tęsknotą za minionym, choć z jednoczesną świadomością, że przywracanie minionego nie miałoby sensu.
Łukasz snuje rozważania nad prostymi kwestiami życia, dywaguje nad piciem piwa i nad tym,że do syna nigdy nie wolno przychodzić zawianym. Snuje opowieści o niewygodach podróży i jednocześnie o radości tychże odbywania. O literaturze, jej istocie, znaczeniu i o sposobach pisania.
Orbitowski pisze o rzeczach ważkich, ale i prozaicznych. Niech każdy sam odpowie, które za jakie uważa.
W tej książce nie ma przemądrzałych myśli, nie ma haseł, które potem można by malować na murach. Nie ma życiowych mądrości, wygłaszanych patetycznie, ze spojrzeniem utkwionym ponad głowy tłumu. Jest opowiadanie o tym, co kryje się w duszy autora. To książka która w sposób niezwykle prosty i uczciwy obnaża go, bez wymądrzania, bez moralizowania. Orbitowski nigdzie nie stwierdza, że cokolwiek wie najlepiej. On mówi, jak to widzi. A czy ktokolwiek postrzega ten sam temat tak samo? A czy to ma znaczenie?
Autor Rzeczy utraconych ( w blogowej wersji zwanych Tygodniem z głowy) był eksperymentem, poniekąd wizerunkowym, w swoim założeniu - o czym Łukasz wspomina we Wstępie. A że stał się swoistą kroniką Orbitowych myśli, odczuć, spostrzeżeń - cóż, tak wyszło. I z pewnością nie stało się źle.
I to nie tak że się we wszystkim z Orbitowskim zgadzam. Niektóre wpisy trafiają do mnie w pełni, coś we mnie poruszą. Czasem są mi zupełnie obojętne. Przy niektórych spierałbym się namiętnie, by móc pokazać, że się nie zgadzam, że widzę to inaczej - ale to właśnie siła tej książki.
W dobie całej masy pseudo-poradników, jak żyć, Orbitowski niczego nie próbuje nam wcisnąć na siłę. On po prostu mówi, jak sam próbuje poskładać życie, jak rozsypane z klocków, we w miarę sensowną całość. Nikomu nie sugeruje, by szedł w jego ślady. Owszem to nie poradnik, to nie autobiografia. To zbiór wolnych myśli, czasem mądrych, czasem prostych - by nie rzec prostackich, czasem naiwnych. Łukasz pisze o troskach, o problemach. Wspomina radości i tęsknoty. Opisuje zdarzenia i miejsca, często w formie anegdot, które nie zawsze mają zabawne puenty. Czasem jakiejkolwiek puenty zabraknie, ale pozostanie obrazek, jakaś widokówka z przeszłości, z czasów i miejsc, których już nie ma.
Ta książka przekonuje mnie do siebie swoją uczciwością, bo nie ma tu patosu, nie ma nimbu artysty - którym przecież Orbitowski z pewnością jest. Znajduję tu prostego chłopaka, w którego życiu dwiema stałymi są pisanie i siłownia. I który uważa, że i w jednej i w drugiej kwestii, coś potrafi. Więc to robi.

Jeśli by mnie spytać, dla kogo jest ta książka, to z jednej strony nie umiałbym odpowiedzieć. Bo co? Dla wszystkich? Nie sądzę. Wrażliwość Orbitowskiego jest taka swojska, uliczna, przaśna. Nie do każdego trafi, nie każdego urzeknie. Z jednej strony prosty wywód, bez sztuczności, z drugiej swoisty kunszt dobierania słów, by zobrazować emocje.
Jednak, kiedy ją czytam, strona po stronie, nieśpiesznie i trochę z doskoku - dochodzę do wniosku, jak wielu znalazłoby, w pojedynczych fragmentach, „to coś, dla siebie”.

Jeśli nie przekonuje was samo nazwisko, jeśli nie zetknęliście się wcześniej z prozą Orbitowskiego lub samym blogowym Tygodniem z głowy - polecam. Spróbujcie. Najwyżej się wam nie spodoba.

Ale chyba warto spróbować, kiedy ktoś obnaża przed Wami duszę


Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Zwierciadło

Komentarze