Marcin Przybyłek - CEO Slayer

Ciężko mi się jednoznacznie określić na temat tej powieści.
Intrygujący pomysł, nieszablonowo naszkicowany bohater co najmniej o dwuznacznej moralności i świat korporacyjnych tuzów, w których - mimo wszystko  - trochę trudno mi uwierzyć (bo sam autor przedstawia go jako odzwierciedlenie rzeczywistości)
CEO Slayer to powieść przejaskrawiona, przerysowana i momentami mocno tendencyjna. Ale jednocześnie zawierająca w sobie wiele plusów, które nie pozwalały odłożyć jej na półkę i dokończyłem lekturę.  Nie powiem, z przyjemnością.

Marcin Przybyłek to autor najznaczniejszej rodzimej sagi SF - Gamedec. To pisarz znaczący dla polskiej SF, którego debiut dobrze pamiętam (gamedecowska historia w 2002 roku). Stąd niewątpliwy sentyment do autora i ciekawość, z jaką sięgałem po jego najnowszą powieść o zagadkowo brzmiącym tytule CEO Slayer.
Akcja powieści dzieje się w Warszawie, w połowie XXI wieku. W świecie, którym rządzą bezwzględne korporacje. W świecie, który znamy, ale nie zdajemy sobie sprawy, że jest to świat,  gdzie banki manipulują nami i okradają nas bez skrupułów, a koncerny farmaceutyczne wpędzają ludzi w choroby.To właśnie tu, w takim świecie żyje Roddy, skromny szkoleniowiec, który nie dąży do bogactwa, który zadowala się treningami sztuk walki oraz piciem zielonej herbaty oraz szkoleniami biznesowymi, w których uczy jak motywować, a nie jak niszczyć ludzi.
Ale Roddy - niczym Batman - ma też inne oblicze. Oblicze bardziej mroczne, bardziej bezwzględne. Bowiem Roddy wymierza kary. Wymierza je bezwzględnie, brutalnie, bezlitośnie. Celuje w dyrektorów, prezesów w najwyższy szczebel korporacyjnej hierarchii. I każe ich za oszustwa, za manipulacje, za psychiczne nękanie swoich podwładnych. Karze ich za uzurpowanie sobie roli panów życia.
Jednak działanie CEO Slayera, w którego Roddy przeistacza się za pomocą egzoszkieletu , płaszcza i kapelusza (przez co przypomina nieco chandlerowskich twardzieli o miękkim sercu) jest moralnie co najmniej dwuznaczne. Objawić światu niegodziwości, bezwzględne manipulacje i nadużycia to jedno. A stosować brutalną, wspomaganą technicznie przemoc, łamać szczęki, i kaleczyć ludzi to coś zupełnie innego. I czy my - jako czytelnicy - powinniśmy sympatyzować z takim bohaterem?
Przybyłek ma silna awersje do korporacyjnych struktur. i pewnie ma powody, bowiem sam był przez wiele lat pracownikiem koncernu farmaceutycznego.
Ale pojawia się pytanie: czy to, że autor nienawidzi korporacji musi powodować, że i ja mam tak myśleć? Czy chęć narzucenia punktu widzenia autora nie jest zarysowana zbyt mocno, zbyt nachalnie?
Przy lekturze tej powieści miałem często odczucie, że Marcin Przybyłek przesadza, wyolbrzymia, zbyt ostentacyjnie chce przekonać czytelnika do swoich racji i swojej wizji świata, w których korporacje to najgorsze zło wiata.
Ale szczerze - mnie nie przekonał. Może dlatego, że przekonywał mnie za mocno?
Gdyby złagodzić nieco ton, gdyby autor nie pozwolił sobie samemu przerysować tak mocno przedstawionego świata, to wyszła by świetna, ironiczna powieść o quasi - bohaterze.
A tak - jest dobrze, ale tylko dobrze. Wspomniane wątki irytują, a fabuła za mocno traci hollywoodzkim scenariuszem (jak te kobiety lgną do Roddy'ego, jak wszyscy bohaterowie łatwo rzucają na szalę swoje kariery i życia, by przyłączyć się do samotnego mściciela, który nagle nie jest sam przeciw gigantom...).
Ale, ale, może dość narzekania? CEO Slayer to nie same wady, książka ma kilka plusów, które sprawiają, że warto po nią sięgnąć, mimo wszystko.
Po pierwsze - doskonale skonstruowany świat przyszłości, zaawansowany technologicznie, zawierający wiele ciekawostek (jak facenet np), spójny i dopracowany.
Po drugie - interesujące prowadzenie głównej postaci - poznajemy go nie tylko jako ogarniętego swoistą obsesja mściciela (którego poglądy jeszcze można akceptować, ale postępowanie?), ale też jako zwykłego człowieka, szkoleniowca, miłośnika sztuk walki, syna i brata. Autor skupia się nie tylko na "mrocznej stronie" swojej postaci, ale szczegółowo przedstawia nam też Roddy'ego bez maski.
Po trzecie - dynamiczna akcja, pędząca opętańczo do przodu, ostra jazda bez trzymanki, którą trudno przewidzieć, bo pomysły Przybyłek ma doprawdy szalone...
I w końcu - nieszablonowych  - bądź co bądź  - bohaterów. Każdy ma swoje poglądy, każdy ma swoją wizję świata. I choć zbyt łatwo moim zdaniem zgadzają się wziąć udział w szalonej eskapadzie CEO Slayera, to jednak kiedy przeczytałem ostatnie strony powieści trochę ich zacząłem rozumieć. Bo kto w takim świecie, w jakim osadził ich autor - nie chciałby choć raz w życiu dokopać sk...synom?

Wiem, trochę ponarzekałem na tę książkę w początku recenzji, ale cóż-  jak subiektywnie, to subiektywnie. I na koniec nadal nie wiem, co dokładnie myślę o tej książce. Z jednej strony Przybyłek mnie wkurzył. Z jednej strony mnie zirytował, bo przerysował podstawy fabuły, uczynił zło w książce niezamierzenie karykaturalnym.
Ale z drugiej zaserwował mi kilka niezłych wieczorów z książką ( a to zawsze jest cenne) i  - mimo wad, które dostrzegłem - nie odłożyłem jej na półkę, czytałem do końca, strona po stronie. Czemu? Bo mnie zaintrygował. Bo  wciągnął mnie w swój wymyślony, mocno popieprzony świat korporacji i mścicieli i zapragnąłem poznać zakończenie tej pokręconej historii.
 Reasumując, nie powiem wam, czy to dobra książka.
Jednym spodoba się, innym nie.
Pomysł był dobry, efekt końcowy jest dwuznaczny.
Z jednej strony fajna, pulpowa powieść, z drugiej quasi-odezwa do świata by nie ufać korporacjom, bo rządzą nimi psychopaci.
I największą wadą tej pozycji jest fakt, że autor sam nie do końca był pewien, w którą stronę chce podążyć. I w którą stronę chce zabrać nas - czytelników.
Sami zdecydujcie przy lekturze.


Za egz. do recenzji dziękuje Domowi Wydawniczemu Rebis.

Komentarze